O książce pisze jej redaktor, Piotr Siwecki:
W opowiadaniach Oli Kołodziejek dzieje się sporo. I szybko. Raczej szybko. Czasem opowieść zwalnia, ale nie na tyle, żeby tak ją zostawić, porzucić. I raczej minimum ekspozycji, choć czasem nie. Poetyckość też jest, ale subtelna, czyli minimalna. Zwyczajność splata się z dziwnością, osiągając poziom maksimum lub minimum i właśnie wtedy pojawia się druga ręka: unosi w górę, wyżej, jeszcze wyżej i, jednocześnie, ściąga na ziemię, urywając nić. I co? To już? Nie ma dalszego ciągu? Koniec opowieści? A jednak nie. I o ten moment chodzi? Bo jest w opowiadaniach Oli Kołodziejek ten moment, kiedy zarzuca? I właśnie o ten moment chodzi?
Niemal natychmiast poczułam uderzenie w twarz. Upadłam w niewysoki żywopłot i, zanim zorientowałam się co się dzieje, poczułam jego alkoholowy oddech przy moim płonącym policzku. Dyszał mi w twarz, a jego palce zaciskały się boleśnie na moim lewym sutku. Trwało to kilka sekund, może pięć. Zanim zdążyłam krzyknąć, puścił mnie i odszedł szybkim, chwiejnym krokiem. Wstałam, otrzepałam się i wróciłam do domu. Nigdy nikomu nie powiedziałam o tym zdarzeniu – ani rodzicom, ani nawet Ewce i Kaśce. Byłam pewna, że wszyscy już zawsze by się ze mnie śmiali.
[fragment książki]